Przemysław Gulda 11 czerwca 2017
Sam Firstenberg, reżyser filmowy (Materiały prasowe)
Na początku w ogóle nie wiedział, co znaczy słowo "ninja", ale to właśnie on wprowadził tę
postać do światowej popkultury. Sam Firstenberg, reżyser wielu kultowych tytułów, będzie gościem
specjalnym gdańskiego Festiwalu Filmów Kultowych.
Przemysław Gulda: Jak to się stało, że zaczął pan pracować jako reżyser filmów akcji?
Sam Firstenberg: Zaczęło się oczywiście od szkoły filmowej. Zdobyłem w niej wiedzę teoretyczną,
doświadczenie praktyczne, a przede wszystkim – umiejętność posługiwania się językiem
filmowym. Wydawało mi się wtedy, że będę reżyserował „poważne” filmy,
dramaty z bogatym tłem społecznym. Kiedy dostałem propozycję wyreżyserowania „Revenge of the
Ninja”, wydawało mi się, że to wielkie szczęście i szansa, żeby trafić do grona poważnych
twórców. W najdzikszych snach nie podejrzewałem wtedy, że zostanę specjalistą od kina akcji i że
będę miał w dorobku tyle tytułów tego gatunku. Swoją drogą nigdy nie uważałem się
za „reżysera filmów akcji”. Wydaje mi się, że to określenie dotyczy raczej kogoś, kogo
określa się w języku filmowym „drugim reżyserem”. Moim zdaniem reżyser filmowy to przede
wszystkim specjalista od opowiadania historii, który wykorzystuje w tym celu język filmu. I za takiego kogoś zawsze
się uważałem.
Co pana najbardziej pociąga w kinie akcji?
– Wydaje mi się, że przede wszystkim to, że w jakimś sensie takie kino cofa się do czasów filmów
niemych. Sekwencje akcji są przecież niczym więcej, jak tylko minifilmami bez dialogów. Dla reżysera to
wielkie wyzwanie, które kocham. Scenariusz zwykle tylko z grubsza opisuje, jak mają wyglądać takie fragmenty.
Do mnie należy stworzenie ich ze wszystkimi szczegółami, we współpracy z drugim reżyserem i ekspertem
od efektów specjalnych. Pojawiają się przy tym setki problemów technicznych i logistycznych, które trzeba rozwiązywać
na planie. Tego typu sceny kręcone są po kawałku, w postaci bardzo krótkich fragmentów, reżyser jest odpowiedzialny
za to, żeby pasowały do siebie, kiedy się je połączy. I żeby były atrakcyjne dla widza.
Jest pan sławny także z tego powodu, że wprowadził pan ninja do kultury popularnej. Jak pan wpadł
na to, żeby umieścić tę postać z japońskiej tradycji w amerykańskim kinie popularnym?
– Cannon Films, wytwórnia, która kupiła moją studencką etiudę „One More Chance”, w tym
czasie kończyła produkcję filmu „Enter the Ninja”. Szukali reżysera drugiej części
i zapytali, czy byłbym zainteresowany tego typu projektem. Muszę się przyznać, że nigdy wcześniej
nie słyszałem słowa „ninja”, ale byłem młody i żądny wrażeń, więc
postanowiłem nie przepuścić takiej okazji, żeby dostać prawdziwe reżyserskie zadanie. Udałem
więc, że dokładnie wiem, o co chodzi. Reżyser pierwszej części Menahem Golan postanowił
dać mi szansę – wiedział, że jestem w stanie reżyserować, pokazałem w swoich studenckich
filmach, że potrafię skonstruować scenę, ustawić kamerę, sensownie zmontować materiał.
Pozostawało jednak pytanie, czy jestem w stanie nakręcić ciekawą scenę akcji: dobrze sfilmować
walkę czy pościg. Nie miałem żadnego doświadczenia w tej kwestii, ale kiedy Golan zapytał, czy
sobie poradzę, z wielką pewnością siebie powiedziałem, że oczywiście. Wiedziałem,
że nie wypuszczę z ręki takiej szansy. Wyglądało na to, że moje zdecydowanie ich przekonało,
podpisaliśmy kontrakt, dostałem scenariusz i natychmiast zacząłem przygotowania do produkcji. Obejrzałem
dokładnie pierwszą część filmu, przeczytałem dwie książki na temat japońskiej
kultury i uznałem, że wiem już tyle, że mogę zaczynać. Potem poznałem Sho Kosugi, gwiazdę
filmu. Można powiedzieć, że wziął mnie pod swoją opiekę i zapoznał mnie z kulturą
ninja.
Jaki był najtrudniejszy film w pana karierze?
– Zdecydowanie najwięcej trudności sprawił mi „Avenging Force”. To było wielkie wyzwanie.
Była tam scena, w której na ulicach Nowego Orleanu odtwarzamy paradę z okazji Mardi Gras. Mieliśmy do dyspozycji
trzy tysiące statystów, siedem czy dziewięć kamer, spore grono asystentów reżysera. Nie było łatwo
skoordynować to wszystko. Na dodatek wiele scen akcji działo się na bagnach Luizjany, a ja – do teraz
nie rozumiem dlaczego – miałem plan, żeby padał deszcz. Nie dość więc, że przez cały
okres zdjęciowy cała ekipa stała po kolana w bagnie pełnym aligatorów i węży, to na dodatek
z maszyn do sztucznego deszczu wciąż lały się na nas potoki wody. Aktorzy i kaskaderzy musieli grać
w takich warunkach. Spędziliśmy tak wiele dni, bo w filmie sekwencja z bagien miała zająć całe
dwadzieścia minut. Pewnego dnia spadł na dodatek prawdziwy deszcz, który zamienił wszystkie drogi dojazdowe
w kałuże błota. To stawało się nie do zniesienia. Droga do hotelu zajmowała nam półtorej
godziny, więc codziennie spędzaliśmy trzy godziny w autobusie. Inną trudną sceną w tym filmie
była z kolei sekwencja dziejąca się w płonącym domu, kolejne poważne wyzwanie, tym razem przede
wszystkim w kwestii bezpieczeństwa.
Co pan myśli o dzisiejszym kulcie tamtych filmów?
– To wspaniałe, nie mogę uwierzyć w ten renesans. Powstawały wtedy setki, jeśli nie tysiące
filmów akcji, w sumie jest ich więc prawdziwe mnóstwo: dużych i małych, powstających w wielkich studiach
albo w niezależnych wytwórniach. I większość popadała bardzo szybko w zapomnienie. Świadomość,
że chociaż część z tych filmów zostaje dziś wyciągnięta z otchłani czasu, jest
dla mnie bardzo radosna. To świetne uczucie: wiedzieć, że niektóre z moich dawnych dzieł wciąż
działają na widzów. W ostatnim czasie dostaję mnóstwo maili, wiadomości na Facebooku i próśb o wywiady
z całego świata. Biorąc to wszystko pod uwagę, mam wrażenie, że dobrze wykonałem wtedy
swoją robotę: skutecznie udało mi się opowiadać na ekranie ekscytujące i wciągające
historie. Choć nigdy nie udało mi się „awansować” do Hollywood i kręcić wielkich
produkcji z gigantycznymi budżetami i tak zrealizowałem swoje marzenie: pokazywać ludziom historie, które oderwą
ich od zwykłego życia do świata fantazji. Jestem zadowolony z tego, co zostawiam po sobie. A co więcej:
mam to szczęście, że jestem w o wiele lepszej sytuacji niż wielu innych reżyserów, po których ślad
zaginął.
Czy często spotyka się pan z dzisiejszymi widzami swoich filmów? Czy reagują oni na nie inaczej niż widzowie
sprzed lat?
– Mam wrażenie, że dziś ludzie inaczej postrzegają filmy z przeszłości. Przede wszystkim
dlatego, że dzisiejsze filmy akcji wyglądają zupełnie inaczej, są zupełnie inaczej realizowane
z technicznego punktu widzenia. Ale to właśnie to, że filmy z lat 80. czy 90. wyglądają dziś
w tak bardzo staroświecki sposób, są tak bardzo retro, przyciąga wielu widzów.
Co dokładnie będzie pan robił w Gdańsku podczas Festiwalu Filmów Kultowych?
– Tak jak to zwykle robię na festiwalach, na które jestem zapraszany, będę wygłaszał prelekcje
przed wszystkimi pięcioma pokazywanymi w Gdańsku filmami, do których powstania się przyczyniłem: „Ninja
3. The Domination”, „Breakdance 2. Electric Boogalloo”, „American Ninja”, „American Ninja
2” i dokumentem „Electric Boogaloo: The Untold Story of Cannon Films”. Chętnie będę odpowiadał
na wszelkie pytania widzów. Jeśli będą chcieli, będą sobie mogli zrobić ze mną zdjęcie
albo dostać mój autograf na plakatach do filmów. Poza tym w klubie B90 w poniedziałek, 12 czerwca, o godz. 17.30
odbędzie się spotkanie, podczas którego będziemy rozmawiać o moich filmach i świecie niskobudżetowych
produkcji. A poza tym będę robił to, co bardzo kocham: oglądał z widzami filmy, swoje i nie tylko
swoje, przeżywał z nimi podobne emocje w ciemnej sali kinowej. I jeszcze jeden ważny drobiazg: urodziłem
się w Polsce, ale prawie w ogóle nie pamiętam języka polskiego. Mam nadzieję, że rozmowy z ludźmi
obudzą moją znajomość waszego języka
|