webbanner02.jpg

Wyborcza.pl PL
Home | The Movies | Biography | Interviews | Stories | Reviews | Posters from the 80s | Posters from A. Ninja | Posters from the 90s | Posters from 2000s | Hot News | Photo Gallery | Contact Us

This Interview is in Polish

Translation to English

Wyborcza.pl - TROJMIASTO

Sam Firstenberg: zawsze chciałem opowiadać wciągające historie

Przemysław Gulda 11 czerwca 2017

Sam Firstenberg, reżyser filmowy (Materiały prasowe)

Na początku w ogóle nie wiedział, co znaczy słowo "ninja", ale to właśnie on wprowadził tę postać do światowej popkultury. Sam Firstenberg, reżyser wielu kultowych tytułów, będzie gościem specjalnym gdańskiego Festiwalu Filmów Kultowych.

Przemysław Gulda: Jak to się stało, że zaczął pan pracować jako reżyser filmów akcji?

Sam Firstenberg: Zaczęło się oczywiście od szkoły filmowej. Zdobyłem w niej wiedzę teoretyczną, doświadczenie praktyczne, a przede wszystkim – umiejętność posługiwania się językiem filmowym. Wydawało mi się wtedy, że będę reżyserował „poważne” filmy, dramaty z bogatym tłem społecznym. Kiedy dostałem propozycję wyreżyserowania „Revenge of the Ninja”, wydawało mi się, że to wielkie szczęście i szansa, żeby trafić do grona poważnych twórców. W najdzikszych snach nie podejrzewałem wtedy, że zostanę specjalistą od kina akcji i że będę miał w dorobku tyle tytułów tego gatunku. Swoją drogą nigdy nie uważałem się za „reżysera filmów akcji”. Wydaje mi się, że to określenie dotyczy raczej kogoś, kogo określa się w języku filmowym „drugim reżyserem”. Moim zdaniem reżyser filmowy to przede wszystkim specjalista od opowiadania historii, który wykorzystuje w tym celu język filmu. I za takiego kogoś zawsze się uważałem.

Co pana najbardziej pociąga w kinie akcji?

– Wydaje mi się, że przede wszystkim to, że w jakimś sensie takie kino cofa się do czasów filmów niemych. Sekwencje akcji są przecież niczym więcej, jak tylko minifilmami bez dialogów. Dla reżysera to wielkie wyzwanie, które kocham. Scenariusz zwykle tylko z grubsza opisuje, jak mają wyglądać takie fragmenty. Do mnie należy stworzenie ich ze wszystkimi szczegółami, we współpracy z drugim reżyserem i ekspertem od efektów specjalnych. Pojawiają się przy tym setki problemów technicznych i logistycznych, które trzeba rozwiązywać na planie. Tego typu sceny kręcone są po kawałku, w postaci bardzo krótkich fragmentów, reżyser jest odpowiedzialny za to, żeby pasowały do siebie, kiedy się je połączy. I żeby były atrakcyjne dla widza.

Jest pan sławny także z tego powodu, że wprowadził pan ninja do kultury popularnej. Jak pan wpadł na to, żeby umieścić tę postać z japońskiej tradycji w amerykańskim kinie popularnym?

– Cannon Films, wytwórnia, która kupiła moją studencką etiudę „One More Chance”, w tym czasie kończyła produkcję filmu „Enter the Ninja”. Szukali reżysera drugiej części i zapytali, czy byłbym zainteresowany tego typu projektem. Muszę się przyznać, że nigdy wcześniej nie słyszałem słowa „ninja”, ale byłem młody i żądny wrażeń, więc postanowiłem nie przepuścić takiej okazji, żeby dostać prawdziwe reżyserskie zadanie. Udałem więc, że dokładnie wiem, o co chodzi. Reżyser pierwszej części Menahem Golan postanowił dać mi szansę – wiedział, że jestem w stanie reżyserować, pokazałem w swoich studenckich filmach, że potrafię skonstruować scenę, ustawić kamerę, sensownie zmontować materiał. Pozostawało jednak pytanie, czy jestem w stanie nakręcić ciekawą scenę akcji: dobrze sfilmować walkę czy pościg. Nie miałem żadnego doświadczenia w tej kwestii, ale kiedy Golan zapytał, czy sobie poradzę, z wielką pewnością siebie powiedziałem, że oczywiście. Wiedziałem, że nie wypuszczę z ręki takiej szansy. Wyglądało na to, że moje zdecydowanie ich przekonało, podpisaliśmy kontrakt, dostałem scenariusz i natychmiast zacząłem przygotowania do produkcji. Obejrzałem dokładnie pierwszą część filmu, przeczytałem dwie książki na temat japońskiej kultury i uznałem, że wiem już tyle, że mogę zaczynać. Potem poznałem Sho Kosugi, gwiazdę filmu. Można powiedzieć, że wziął mnie pod swoją opiekę i zapoznał mnie z kulturą ninja.

Jaki był najtrudniejszy film w pana karierze?

– Zdecydowanie najwięcej trudności sprawił mi „Avenging Force”. To było wielkie wyzwanie. Była tam scena, w której na ulicach Nowego Orleanu odtwarzamy paradę z okazji Mardi Gras. Mieliśmy do dyspozycji trzy tysiące statystów, siedem czy dziewięć kamer, spore grono asystentów reżysera. Nie było łatwo skoordynować to wszystko. Na dodatek wiele scen akcji działo się na bagnach Luizjany, a ja – do teraz nie rozumiem dlaczego – miałem plan, żeby padał deszcz. Nie dość więc, że przez cały okres zdjęciowy cała ekipa stała po kolana w bagnie pełnym aligatorów i węży, to na dodatek z maszyn do sztucznego deszczu wciąż lały się na nas potoki wody. Aktorzy i kaskaderzy musieli grać w takich warunkach. Spędziliśmy tak wiele dni, bo w filmie sekwencja z bagien miała zająć całe dwadzieścia minut. Pewnego dnia spadł na dodatek prawdziwy deszcz, który zamienił wszystkie drogi dojazdowe w kałuże błota. To stawało się nie do zniesienia. Droga do hotelu zajmowała nam półtorej godziny, więc codziennie spędzaliśmy trzy godziny w autobusie. Inną trudną sceną w tym filmie była z kolei sekwencja dziejąca się w płonącym domu, kolejne poważne wyzwanie, tym razem przede wszystkim w kwestii bezpieczeństwa.

Co pan myśli o dzisiejszym kulcie tamtych filmów?

– To wspaniałe, nie mogę uwierzyć w ten renesans. Powstawały wtedy setki, jeśli nie tysiące filmów akcji, w sumie jest ich więc prawdziwe mnóstwo: dużych i małych, powstających w wielkich studiach albo w niezależnych wytwórniach. I większość popadała bardzo szybko w zapomnienie. Świadomość, że chociaż część z tych filmów zostaje dziś wyciągnięta z otchłani czasu, jest dla mnie bardzo radosna. To świetne uczucie: wiedzieć, że niektóre z moich dawnych dzieł wciąż działają na widzów. W ostatnim czasie dostaję mnóstwo maili, wiadomości na Facebooku i próśb o wywiady z całego świata. Biorąc to wszystko pod uwagę, mam wrażenie, że dobrze wykonałem wtedy swoją robotę: skutecznie udało mi się opowiadać na ekranie ekscytujące i wciągające historie. Choć nigdy nie udało mi się „awansować” do Hollywood i kręcić wielkich produkcji z gigantycznymi budżetami i tak zrealizowałem swoje marzenie: pokazywać ludziom historie, które oderwą ich od zwykłego życia do świata fantazji. Jestem zadowolony z tego, co zostawiam po sobie. A co więcej: mam to szczęście, że jestem w o wiele lepszej sytuacji niż wielu innych reżyserów, po których ślad zaginął.

Czy często spotyka się pan z dzisiejszymi widzami swoich filmów? Czy reagują oni na nie inaczej niż widzowie sprzed lat?

– Mam wrażenie, że dziś ludzie inaczej postrzegają filmy z przeszłości. Przede wszystkim dlatego, że dzisiejsze filmy akcji wyglądają zupełnie inaczej, są zupełnie inaczej realizowane z technicznego punktu widzenia. Ale to właśnie to, że filmy z lat 80. czy 90. wyglądają dziś w tak bardzo staroświecki sposób, są tak bardzo retro, przyciąga wielu widzów.

Co dokładnie będzie pan robił w Gdańsku podczas Festiwalu Filmów Kultowych?

– Tak jak to zwykle robię na festiwalach, na które jestem zapraszany, będę wygłaszał prelekcje przed wszystkimi pięcioma pokazywanymi w Gdańsku filmami, do których powstania się przyczyniłem: „Ninja 3. The Domination”, „Breakdance 2. Electric Boogalloo”, „American Ninja”, „American Ninja 2” i dokumentem „Electric Boogaloo: The Untold Story of Cannon Films”. Chętnie będę odpowiadał na wszelkie pytania widzów. Jeśli będą chcieli, będą sobie mogli zrobić ze mną zdjęcie albo dostać mój autograf na plakatach do filmów. Poza tym w klubie B90 w poniedziałek, 12 czerwca, o godz. 17.30 odbędzie się spotkanie, podczas którego będziemy rozmawiać o moich filmach i świecie niskobudżetowych produkcji. A poza tym będę robił to, co bardzo kocham: oglądał z widzami filmy, swoje i nie tylko swoje, przeżywał z nimi podobne emocje w ciemnej sali kinowej. I jeszcze jeden ważny drobiazg: urodziłem się w Polsce, ale prawie w ogóle nie pamiętam języka polskiego. Mam nadzieję, że rozmowy z ludźmi obudzą moją znajomość waszego języka

- Back to Interviews -